wtorek, 4 sierpnia 2015

Kij Dumy i dalekie szatany czyli o podróżowaniu autostopem

Plan był prosty: w weekend wyruszamy nad ocean! Na urocze wyspy w okolicy Szanghaju, bez pieniędzy, większego przygotowania, idziemy na żywioł! Ahoj przygodo, kokodżambo i do przodu. Jakie to szczęście, że wszyscy jesteśmy optymistami. Inaczej nie było by nam dane przeżyć tych wszystkich autostopowych przygód.



Wyruszyliśmy tym razem w całkowicie polskim składzie. Dołączyło do nas z Sarą i Martyną dwóch chłopaków mieszkających w Pekinie. Los nam ich zesłał bo bez ich znajomości języka chyba nie wyjechałybyśmy z naszej dzielnicy.  Na wylotówce podzieliliśmy się na dwie ekipy. Ja z Martyną i Wojtkiem, Sara z Marcinem. Oni poszli na stację benzynowo - autobusową, my zostaliśmy na drodze. Samochody niechętnie się zatrzymywały, jeden bardzo miły chłopak chciał nas zabrać do Szanghaju ale wizja przebijania się potem przez całe miasto nie wydawała nam się wtedy rozsądna. Ale tylko wtedy.



 Pierwszy patrol drogówki dopadł nas dosłownie za miedzą. Jak się później okazało nie był to nasz ostatni kontakt z władzami, a raczej ten otwierający cała serię potyczek z policjantami, cieciami i innymi rodzajami instytucji wygenerowanych przez komunistyczny ustrój. Każdy tu może sprawować nad czymś władzę i nadzór, czy jest to potrzebne czy też nie. W tym wypadku celem tej przedziwnej społeczności było definitywnie otoczenie naszej trójki szczególną opieką, niesienie pomocy nawet w momentach kiedy wcale jej nie potrzebowaliśmy. Jakby mieli na te ratowanie cudzoziemców przeznaczony etat. Tyle dobroci, że powinniśmy skakać z radości. Nie skakaliśmy, my niewdzięczni.



Za kolesiami z drogówki, z których jeden wyglądał jak dziecko, przybiegły dwie babeczki-kierowniczki ze stacji autobusowej, jeden ważniejszy gburowaty cieć i poważny milczący policjant. Wszyscy stali z nami na drodze, żywo dyskutując z Wojtkiem. Jedna z babeczek potrafiła trochę mówić po angielsku, jak mantrę powtarzając słowo "dangerous". Dyskusja nie miała sensu bo oni wiedzieli lepiej czego chcemy. Zgarnęli nas z drogi, posadzili w jakiejś obskurnej sali ze stołówką, pełnej kierowców ciężarówek odpoczywających po trasie. Zaproponowali jedzenie i wodę, ogólnie bardzo miło, tylko czemu do diaska nie chcieli nas wypuścić? Grzecznie próbowaliśmy powiedzieć że już sobie pójdziemy i poszukamy bezpiecznego miejsca do przebywania. Nic z tego. Stanowczym tonem oznajmiali, że mamy tu zostać i czekać. I czekać.. Wykonali kilka telefonów, potem popytali kierowców. Okazało się, że jeden będzie jechał w stronę wysp o 20! Nie zgodziliśmy się czekać tak długo, w kółko powtarzaliśmy, że przed nami długa podróż i musimy już iść. Bezskutecznie. Utknęliśmy na tym zadupiu, w zabójczym upale do 13. W międzyczasie zebrał się wokół nas niemały tłumek, głos ludu, radzący co powinniśmy zrobić.


Jeden facet porzucił Martynie swoje przerażone dziecko żeby wchłonęło odrobinę europejskiej kultury. Zdjęciom i powitaniom jak zwykle nie było końca.


Wreszcie wybawienie! Przyjechał godzinę spóźniony autobus, załadowany w pełni. Czekamy na następny. A miało być tak pięknie, miała być przygoda i wolność. Jest niewola i wiecznie nie przyjeżdżające autobusy, o zgrozo! Drugi autobus, brudny, zaśmiecony i pełen ludzi z kołdrami (po co im kołdry w autobusie przy takim upale??) i zakupami, miał już dla nas miejsce na tyłach. Fajowo, prawie jak szkolna wycieczka. Jedziemyy w końcu jedziemy! Nie musieliśmy płacić za bilety. I dostaliśmy torbę pełną napojów i ciastek oreo od ponurego ciecia. Miło z jego strony!


W autobusie dalej nie szło nam za dobrze. Ciężko było wyjaśnić kierowcy ideę autostopa, to, że nie chcemy wysiadać w samym centrum i żeby po prostu wyrzucił nas przed wjazdem do miasta. Wszystko dangerous i nie ma mowy. Autobus wlekł się niemiłosiernie, kluczył i zagrzebywał w korkach. Zrezygnowani dojechaliśmy do Changzhou, będąc mniej więcej w połowie drogi do naszego celu. Godzina 18, powoli zaczyna się ściemniać i żadnych szans na złapanie stopa. Jedyne co się zatrzymywało to taksówki, czasem po trzy lub cztery na raz, dające nam wspaniałe oferty za miliony monet.


 Ciągle tworzyło się przy nas wielkie zbiorowisko, wszystkie skutery, przechodnie zatrzymywali się i dawali mnóstwo rad, w stu procentach nieprzydatnych. Niektórzy o cechach przywódców wręcz zmuszali nas do wypełnienia ich rozkazów. Wkurzeni całą sytuacją przenieśliśmy się w mniej uczęszczane miejsce. Tam samochody zatrzymywały się dość często, faktycznie jechali do Ningbo, naszego pośredniego celu ale za podwózkę chcieli kupę kasy. Każda okazja jest dobra do zbicia interesu, a taka z cudzoziemcami to już w ogóle.


Zrobiło się późno i w końcu udało nam się dogadać, że zaraz przyjedzie autobus do Ningbo i możemy nim jechać po bardzo okazyjnej cenie. Skorzystaliśmy. Nie auto-stop, a auto-bus. Wychodzi na jedno! Znów wlekący się pojazd i wysiadka w mieście. Potem pytanie ludzi o szatana. Haitan, wymawiane szatan to po chińsku plaża i najczęściej używane przez nas słowo wyjazdu. Tak bardzo marzył nam się piękny piasek i błękitna woda, a ten cel zdawał się oddalać w miarę przybliżania. Ale dzielnie walczyliśmy. Komiczne były dla nas te nocne rozmowy o szatanie, zwłaszcza, że słowo trzeba wymówić w bardzo trwożny sposób żeby zrozumieli :D To nieustannie wprawiało nas w wyśmienity humor. Szha-taaan? - pytaliśmy , a miejscowi machali z przejęciem rękoma, pokazując gdzie ten szatan i wykrzykując jego imię wielokrotnie. Szha-taaan!! Szhataaan!! Meiou!  (machanie rękoma). Dowiedzieliśmy się, że szatana meiou - ni ma albo, że jest na tyle daleko, że nikt tam teraz nie pojedzie. Pozostało nam znaleźć kawałek zieleni do spania. I znaleźliśmy park, który nad ranem okazał się przepięknym założeniem ogrodowym z wielką plażą, jeziorem i palmami. Prawie ocean! Kąpiel o poranku w ciepłej jak rosół wodzie-bezcenna!




Następnego dnia po rozmaitych przygodach dotarliśmy wreszcie na wyspę Zhoushan. I to nareszcie samochodem! Kobieta jechała na prom i zawiozła nas tak daleko, jak to było tylko możliwe. Dalej już w grę wchodziła tylko podróż wodnymi szlakami. Zachwyceni wyspą, wodą i górami zrobiliśmy sobie wycieczkę w dzikie tereny, penetrując obszary niezmącone prawie obecnością człowieka.  Siedząc między krabami podziwialiśmy widowiskowy zachód słońca. Jesteśmy w raju! Dopisywały nam wyśmienite humory, po tej ciężkiej i długiej przeprawie. Dzień wcześniej wyruszyliśmy z domu koło godziny 8 rano, jest 18 wieczór dnia następnego ale nie ma to znaczenia bo w końcu osiągnęliśmy cel! Na poniedziałek nie damy rady wrócić do pracy, jeżeli za moment nikt nie wymyśli teleportacji . Szybkie maile i smsy wyjaśniające naszą sytuację. Zostajemy!







Zaczęliśmy sobie puszczać piosenki i śpiewać wykorzystując resztki baterii na naszych telefonach. Tak pięknie tu! Wojtek znalazł bambusowy kij słusznych gabarytów, nadział na niego styropianową kulę, jedną z wielu, które nie wiedzieć czemu sponiewierały się nad brzegiem. Nazwaliśmy te trofeum Panem Plutonem. Odtąd towarzyszył nam w dalszej niedoli podróży. Kamieniste plaże nie nadawały się na rozłożenie śpiwora, postanowiliśmy więc popłynąć promem na inną wyspę, z tym wymarzonym złotym piaskiem. Kupiliśmy bilety, nie wiedząc dokładnie dokąd płyniemy. Przechodząc przez bramki cały czas mieliśmy Plutona ze sobą. Dużo pytań-co to takiego? -To prezent od mojej dziewczyny z Polski, ma mi przynieść szczęście-tłumaczył Wojtek. Padały też wytłumaczenia, że to "kij dumy, i szczęścia ", "księżyc na patyku" ( wersja dla drogówki) i nasz ulubiony "stick of joy"-wersja anglojęzyczna.



Ku naszemu zdziwieniu pozwolono nam zabrać nasz talizman szczęścia na prom! Generował sporo problemów przy wchodzeniu, zatorowaliśmy nim wejście, jakieś kobiety pomagały nam na zakręcie. Zapanowało ogólne poruszenie, w powietrzu czuć było powagę sytuacji. Oni wiedzieli, że Kij Dumy to ważny polski atrybut i traktowali go z należytym szacunkiem. Niestety nie byliśmy w stanie wziąć go ze sobą pod pokład, zbyt wąskie schodki okazały się zbyt dużą barierą. Na szczęście dwie pasażerki z góry, bardzo przejęte obiecały zaopiekować się Panem Plutonem podczas podróży. Cała ta sprawa była tak przedziwna, że nawet teraz opisując ją dalej nie wierzę, że kij przepłynął z nami na inną wyspę. Tam już dobra passa niestety nas opuściła. Kilku policjantów pozostało niewzruszonych wobec naszych wyjaśnień. Kij został, a wraz z nim nasza porzucona nadzieja o spaniu na plaży. Wyspa na którą przypłynęliśmy powitała nas bramkami i koniecznością wykupienia drogich biletów. Na nic nasze tłumaczenia, że chcemy zobaczyć tylko kawałek plaży, że nie zależy nam wyjątkowo na zwiedzaniu znajdującego się tam kompleksu świątyń . Płacicie albo nara. Wróciliśmy tym samym promem, już bez Plutona (ciekawe jak potoczyły się jego losy w rękach policji i czy chociaż on zobaczył wyspę). Potem przypadkowy autobus do przypadkowego miasta, nocleg na trawniku bo plaża cała w betonie, a rano próby jak najszybszego wydostania się z wysp. Znów czekał nas szereg trudności, godziny spędzone na wylotówce i przy bramkach, zatrzymanie przez policję i odesłanie nas na dworzec autobusowy, ostatecznie autobus + szybki pociąg, który w godzinę (!!) dowiózł nas z powrotem do Nankinu.

Jestem szczęśliwa, że mogłam przeżyć to wszystko, dowiedzieć się jak to jest stopować w Azji. I choć następnym razem wybiorę pociąg, było to bardzo pouczające doświadczenie. Nasze kultury różnią się tak bardzo, nie jest to nawet kwestia bariery językowej. To po protu zupełnie inne postrzeganie świata. Trzeba to zaakceptować i po prostu się temu poddać. I pamiętać o tym podróżując w taki czy inny sposób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz